Menu
1 / 0
Aktualności /

Zdzisław Hoffmann w 40. rocznicę rekordu Polski w trójskoku: myślę, że przetrwa on wiele lat

Zdzisław Hoffmann w 40. rocznicę rekordu Polski w trójskoku: myślę, że przetrwa on wiele lat

W 1983 roku został mistrzem świata w trójskoku, rok później musiał zmierzyć się z decyzją o niewysyłaniu polskiej reprezentacji na igrzyska w Los Angeles. Dziś, 4 czerwca, z kolei mija dokładnie 40 lat od dnia, w którym ustanowił nadal aktualny rekord Polski w trójskoku. – Mówiąc egoistycznie myślę, że ten rekord przetrwa jeszcze wiele lat. Może za wysoko postawiłem poprzeczkę skacząc to 17.53? – mówi w długiej rozmowie o swojej karierze Zdzisław Hoffmann.

Urodzony w 1959 roku Zdzisław Hoffmann ze sportem zetknął się w szkole, a nieoceniony wkład w karierę późniejszego mistrza świata miał wówczas nauczyciel Jarosław Algierski. Jego kariera miała wiele zakrętów, ale zwykł z nich wychodzić zwycięsko. Od 1983 do 1985 roku sześć razy poprawiał rekord Polski, był czterokrotnym mistrzem Polski i olimpijczykiem z Moskwy. W 1983 roku podczas inauguracyjnej edycji mistrzostw świata zdobył złoty medal z wynikiem 17.42. Rok później podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego przy zbyt silnym wietrze w plecy uzyskał wynik 17.55, a dokładnie 40 lat temu – 4 czerwca 1985 roku w Madrycie – wynikiem 17.53 ustanowił aktualny po dziś dzień rekord Polski w trójskoku. W długiej i przekrojowej rozmowie o swojej karierze opowiedział nam jeden z najwybitniejszych polskich trójskoczków – Zdzisław Hoffmann.

Jest rok 1974. Michał Joachimowski bije halowy rekord świata w trójskoku, a w polskich tabelach pojawia się nazwisko Zdzisław Hoffmann. Przy Pana nazwisku znajdujemy wtedy wynik 13.32. Jak wyglądały te początki sportowej przygody przyszłego mistrza świata? Jak trafiliście na siebie z trenerem Jarosławem Algierskim, który znalazł Pana dla lekkiej atletyki?

Spotkaliśmy się po prostu w szkole. On był nauczycielem, a nie trenerem w pełnym znaczeniu tego słowa. Kiedy przechodziłem z czwartej do piątej klasy to zmienialiśmy w szkole wychowawców. On prowadził zajęcia z wychowania fizycznego i zawiązał klasę sportową, w której ja się znalazłem.

Wyróżniał się Pan wtedy, na tle rówieśników?

Podejrzewam, że nie. Tak naprawdę nie wiem, co wtedy we mnie widział. Wybrali ileś tam osób. Po roku wystartowałem jednak w mistrzostwach Polski w czwórboju.

Czyli taki naturalny kierunek rozwoju, przez wieloboje do lekkiej atletyki.

Tak, ale my też wtedy bawiliśmy się w inne sporty. Nasz nauczyciel lobbował piłkę ręczną, ale to lekkoatletyka była jego konikiem. Natomiast my oprócz tego szczypiorniaka i lekkiej to po prostu biegaliśmy przełaje, graliśmy w koszykówkę. Lubiliśmy chodzić nad jezioro, na żwirownię. Skakaliśmy tam żeby przełamywać własne bariery. Muszę się przyznać, że grałem też w piłkę nożną.

Na pierwsze miejsce wysuwała się jednak lekkoatletyka?

Jarosław Algierski uczył nas każdej konkurencji. Nie próbowaliśmy tylko skoku o tyczce, bo nie było w Świebodzinie do tego warunków.

Skoro grał Pan w piłkę ręczną to muszę zapytać jak radził sobie w rzucie oszczepem?

To była tylko nauka. Ja nigdy nie zagrałem w żadnym oficjalnym meczu w ręczną, więc trudno mi też odnosić się do tego rzutu oszczepem. Wielką zasługą pana Algierskiego było natomiast o to, że on nas w sposób naturalny przyzwyczajał do sportu. Dzięki niemu żadnej konkurencji nie stawaliśmy na pierwszym miejscu. Wieloboje sprawiały, że trzeba było umieć i biegać i skakać. W tamtym czasie kochaliśmy skok wzwyż nożycami, jeszcze lądując na piasek. Flopem skakałem wtedy 1.30-1.40. My się po prostu bawiliśmy sportem. Mieszkałem wtedy po skosie od stadionu, jakieś 100 metrów.

W takim razie jak to się stało, że został Pan jednak trójskoczkiem?

Jarosław Algierski pokazał nam na lekcji wychowania fizycznego i tę konkurencję lekkoatletyczną. Bardzo mi się to spodobało. Jak wróciłem ze szkoły, wziąłem młodszego brata na stadion, bo chciałem mu ten trójskok pokazać. Stadion w Świebodzinie nie miał wtedy najlepszej bieżni, była dziurawa. Rozpędziłem się i… zahaczyłem nogą o jakąś wyrwę, przewróciłem się i rozwaliłem kolano. Mój pierwszy trójskok na stadionie zakończył się zatem wizytą u lekarza i obcinaniem kawałka skóry.

Pierwszy oficjalny start w tej konkurencji zakończył się, mam nadzieję, lepiej.

Zdecydowanie. Proszę sobie wyobrazić, że mam nawet dyplom z tego startu. To mogło być w siódmej albo ósmej klasie. Dziś dużo mówi się, że w młodym wieku nie powinno się uprawiać trójskoku. Stawia się na wieloskok. W moim przypadku trójskok był obecny w życiu od piątej klasy. Oczywiście łączyłem go wtedy z innymi konkurencjami. Skakałem w dal…

Doprowadził Pan w tej konkurencji rekord życiowy do poziomu ponad 8 metrów!

Tak było, ale wtedy ten skok w dal był po prostu jedną z wielu dziedzin sportu obecnych w moim życiu. Biegałem sprintu. Pamiętam natomiast takie zawody w Cottbus. Skoczyłem tam w trójskoku 12.73. Wynik ten dawał mi jakieś fajne miejsce i zacząłem łapać bakcyla do tej konkurencji. Na kolejnych zawodach zajmowałem wysokie lokaty. Wtedy właśnie trener powiedział, że jak chcę być trójskoczkiem, to mogę nim być. Zdobyłem potem złoty medal spartakiadzie młodzieży, uzyskał wynik na poziomie 15.80. W kolejnych latach nie robiłem znaczących postępów. Na mistrzostwach Polski juniorów skoczyłem 15.84. Rekord Polski był wtedy na poziomie 16 metrów. Muszę jednak przyznać, że nie byłem typem człowieka, któremu wpojono, że za rekordami trzeba gonić. Wiedziałem, że wszystko przyjdzie z czasem.

I przyszedł rok 1979. Pierwsze 16 metrów w karierze, pierwszy medal mistrzostw Polski seniorów.

To był pierwszy sezon w mojej seniorskiej karierze. To srebro zdobyłem w Poznaniu, wygrał Gienio Biskupski. Muszę powiedzieć, że to był mój bardzo dobry przyjaciel, niestety zmarł kilkanaście lat temu. Wyjeżdżałem z nim na pierwsze obozy. Pokazał mi świat, wprowadzał w meandry nie tylko sportu. Dzięki niemu zobaczyłem, że życie musi być zrównoważone. Jak chcesz być zawodnikiem, to musisz mieć pewne ograniczenia. Trzeba mieć cel. Nie można rozdrabniać się na różne rzeczy.

To takie uniwersalne rady, które i dla dzisiejszych sportowców są odpowiednie.

Mam wrażenie, że ci młodzi często o tym zapominają. Tymczasem u mnie ten upór i koncentracja prowadziły do przodu.

010815MBI001

Ten Poznań 1979 i wynik 16.40 otworzył Panu furtkę do dalszej kariery?

Miałem 20 lat i zacząłem bardzo poważnie myśleć o tym, że jeśli będą tak skakał, pojadę na igrzyska olimpijskie do Moskwy.

W wieku 21 lat faktycznie poleciał Pan i startował na Łużnikach.

Pojechałem tam po naukę. Nie mogłem przypuszczać, że to będą moje ostatnie igrzyska w karierze.

Wspominał Pan, że w pewnym etapie kariery te postępy wynikowe nie były jakieś specjalnie imponujące. W latach 1979-1982 najlepsze wyniki sezonów oscylowały na poziomie 16.50. I wreszcie przyszedł rok 1983. Poprawa o blisko metr, sezon do sezonu. Pierwsze 17 metrów.

W moim życiu działu się wtedy bardzo dużo. Poszedłem na AWF. To był zły wybór, ale dowiedziałem się o tym po fakcie. Powinienem wybrać szkołę, gdzie ważniejszy jest umysł, a nie mięśnie. W stanie wojennym nie mieliśmy indywidualnych toków studiów, zatem musiałem podchodzić do tej nauki w sposób kompletny. Jak nie pływanie, to taniec ludowy. I gdzieś ten trójskok na tym wszystkim tracił. Po tym wszystkim na mistrzostwach Polski w Zabrzu nabawiałem się kontuzji. Przeprost w kolanie, gips. Nie mogłem zaliczać kolejnych egzaminów praktycznych.

I trafił pan do wojska.

Dzięki byłym znakomitym oszczepnikom Zbigniewowi Radziwonowiczowi i Zygmuntowi Jałoszyńskiemu trafiłem do Legii Warszawa. Podjąłem wtedy decyzję, że kończę karierę studenta i skupiam się na sporcie. Klub wojskowy dawał taką możliwość. Był rok 1982, wróciłem z jakiegoś zagranicznego startu i w macierzystym województwie musiałem oddać paszport. Pojechałem do Zielonej Góry i oddając paszport, dostałem bilet do wojska. Dzwonię wtedy do Legii, obiecali, że przez generała Barańskiego załatwią mi przenosiny. Warunkiem było jednak stawienie się na to przeszkolenie. Pojechałem na nie, co miałem robić. Miesiąc spędziłem w wojsku. Biegałem te kilometry z karabinem, aż przyjechał Zdzisław Kokot, trener ze Śląska Wrocław.

Do dziś pracujący jako szkoleniowiec.

Tak. Wtedy jednak powiedział mi, że rejonowo przynależę do śląskiego okręgu wojskowego i on załatwi, że jak zostanę zawodnikiem Śląska Wrocław, to mnie z tej kompanii wyciągnie. Obiecał, że po mnie przyjedzie i wszystko załatwił. Właśnie tak zamiast do Legii, trafiłem do Śląska. Po wyjściu z wojska jak założyłem kolce, to czułem się, jakbym biegał bez nóg. Po dwóch miesiącach byłem jednak już trzeci na mistrzostwach Polski w Lublinie. Czas jednak uciekł.

Nadszedł jednak ten przełomowy rok 1983. Na mistrzostwach Polski zdobywa Pan złoto z wynikiem 17.19. To stawia nazwisko Zdzisław Hoffmann w gronie faworytów do sukcesu w Helsinkach, gdzie mają odbyć się pierwsze w historii lekkoatletyczne mistrzostwa świata.   

Po pierwsze to przez te poprzednie lata z pewnością dojrzałem. Ten czas w wojsku odcisnął pewne piętno na mojej karierze. Natomiast już zimą zrobiłem minimum na halowe mistrzostwa Europy, a jednak PZLA mnie na to wydarzenie nie wysłało. Wtedy z trenerem podjęliśmy decyzję, że latem pokażemy na co nas stać. Wie Pan – wtedy w mediach dużo pisało się o trójskoku. Po medalach Szmidta, rekordach Joachimowskiego ciągle było ciśnienie na kolejne sukcesy. W gazetach czytało się, że Hoffmann to niespełniona nadziej. W kółko. Natomiast ja pojechałem na początku sezonu do Zabrza na zawody ligowe i uzyskał 16.99. Byłem zły, bo jednak dla trójskoczka to 17 metrów to taka granica przyzwoitości. Miałem wtedy cel przeskoczyć wyniki Szmidta i Joachimowskiego. Przed mistrzostwami Polski był mecz w Turynie. Uzyskałem tam 17.04. Dalej od Szmidta, ale do Michała Joachimowskiego jeszcze brakowało. 17.19 z mistrzostw Polski dawało już prawdziwą radość.

A jak spędził Pan czas pomiędzy mistrzostwami kraju w Bydgoszczy, a startem w Helsinkach?

Byliśmy na zgrupowaniu w Alpach, w Południowym Tyrolu. Trenowaliśmy sumiennie. Pojechałem z tego obozu na zawody do Bułgarii, nosiło mnie tam niesamowicie. Potem zaliczyłem start w Barcelonie. Było 17.20, czułem, że jestem na dobrej drodze.

Mistrzostwa świata były jednak totalnie nową przygodą. Zapisał Pan tam piękną kartę historii polskiego trójskoku.

Muszę się przyznać, że nie czułem się faworytem tych zawodów. Było pełno ludzi, którzy skakali wtedy po 17.30. Cała gromada Rosjan, Banks, Conley. Marzeniem było wejście do finału, potem ósemka.

Ten konkurs miał niesamowity przebieg. Czy to 17.00 z trzeciej kolejki dało Panu do zrozumienia, że możecie założony z trenerem Lasockim plan wypełnić na nadmiarem?

Jeszcze nie. Dopiero kiedy w czwartej serii uzyskałem 17.20, rekord Polski. Trzeba tutaj podkreślić, że każdy zawodnik chce poprawiać rekordu. Szczególnie na takiej imprezie. Dziś może to zabrzmi dziwnie, ale jest jednak jakieś usprawiedliwienie. Nie mam medalu, ale poprawiłem życiówkę.

Wtedy przyszły te decydujące próby. Banks nie wytrzymał presji, a Pan zgarnął złoto.

Czasem oglądam ten konkurs w Internecie. Siedzę sobie taki spokojny, w kapelusiku, bo świeciło słońce. Rywale zdecydowanie mieli wtedy inny styl. Kiedy skoczyłem 17.18 i dowiedziałem się, że Banks ma lepszą drugą próbę i jestem wiceliderem, coś we mnie wstąpiło. Forma była wtedy idealnie powiązana z mięśniami. To był mój dzień i godzina. Spojrzałem, że wynikowo jest niesamowicie ciasto w czołówce. Stanąłem na rozbiegu z myślą, że muszę po prostu skoczyć swoje. Próba była na 17.35. Po tym skoku powstały słynne zdjęcia Leszka Fidusiewicza. Prowadziłem, ale to był koniec zawodów. Byłem wtedy tak skoncentrowany, że jak Willy przekroczył ostatni skok, to ta informacja nawet do mnie nie dotarła. Wtedy nie było technologii, mieliśmy z trenerem ustalone specjalne sygnały. Przed skokiem coś mi tam pokazał, zrozumiałem jego przesłanie. Gdy biegłem, kibice zaczęli klaskać. Ten rytm poniósł mnie na 17.42. Dopiero kiedy zobaczyłem ten wynik na tablicy, dotarło do mnie , że wygrałem. Zobaczyłem, jak trener biegnie po schodach z gratulacjami.

Wielka radość.

Ogromna. Myśmy wtedy z Banksem i Agbebaku, który był trzeci, zaczęliśmy robić rundę honorową. Nie było wtedy takiego zwyczaju, sędziowie szybko kazali nam wracać na skocznię.

Spotkałem się z opinią Banksa, że jest Pan jedynym zawodnikiem, z którym nie wygrał.

On tak często mówi, ale ja to dokładnie sprawdziłem. Raz mnie pokonał, na mityngu w Brazylii. Zresztą spotkałem się z nim niedawno. W 2023 roku był w Polsce przy okazji Igrzysk Europejskich. Spędziliśmy ze sobą cały dzień. Usiedliśmy w krótkich spodniach i oglądaliśmy nasze blizny po różnych zabiegach. To był świetny czas, ale mieliśmy też taki mały spór – kto z nas był szybszy na rozbiegu.

A kto był?

Wiadomo, że on. Willy biegał na 100 metrów 10.22, ja 10.90.

Wróćmy do lat 80. Zbliżamy się do tego czerwcowego dnia 1985 roku, gdy w Madrycie poprawił Pan rekord Polski. Jednak wcześniej po Helsinkach trzeba było zmierzyć się z innym problemem. Jest wiosna 1984 i decyzja, że Polska nie wystartuje w Los Angeles. Pan był wtedy zawodnikiem wojskowego klubu, już Legii. Natomiast dość jawnie wystąpił Pan przeciwko tej decyzji.

Po pierwsze to chyba muszę podziękować Legii, że mnie wtedy nie zamknęli. Faktycznie powiedziałem wtedy w wywiadzie dla CNN albo jakiejś inne amerykańskiej stacji, że to jest najgorsze. co mogło mnie w życiu spotkać. Po prostu nóż w plecy. Zaczęły się podchody. Trafiłem na dywanik, kazali jechać do Moskwy. To pojechałem.

Na zawodach Przyjaźń-84 zajął Pan dalsze miejsce.

Nic tam nie ugrałem. Koledzy z Czechosłowacji mówili wprost, że tutaj wszystko jest ustawione pod Rosjan. Żałowali, że lekkoatletyka męska nie jest rozgrywana razem z kobiecą, w Pradze. Trzeba powiedzieć, że na przykład nie było tam żadnej kontroli antydopingowej. Ja tam wystąpiłem bardzo słabo, ale też motywacji nie miałem żadnej. Zaraz po starcie wsadzili mnie w samolot do Polski. Zabrali paszport. Wezwano mnie na spotkanie do ówczesnego odpowiednika dzisiejszego ministra sportu. On męczył też Władka Kozakiewicza. Miałem zakaz startu na zachodzie, uargumentowano to tym, że mogę pojechać i zrobić lepszy wynik niż w Moskwie. Mimo to we wrześniu poleciałem gdzieś na zachód. Skoczyłem centymetr bliżej niż na zawodach Przyjaźń-84. Tylko co z tego?

Ten sezon 1984 mógł jednak należeć do Pana. Uzyskiwał w nim Pan świetne wyniki.

W czerwcu na Memoriale Kusocińskiego skoczyłem z wiatrem 17.55. We Francji na mityngu też było ponad 17.30. A potem przyszło co przyszło.

To jest niesamowite, że po tak demotywującej historii w sezonie 1985 wrócił Pan do tak dalekiego skakania. 4 czerwca, dokładnie 40 lat temu, na mityngu w Madrycie ustanowił Pan nadal aktualny rekord Polski w trójskoku – 17.53.

Powiem szczerze, że to były ciężkie chwile. Był taki moment, wiosną 1985 roku, że chciałem uciec do Niemiec.

Jak odwiedziono Pana od tego pomysłu?

Byłem już spakowany, czekali tam na mnie ludzie. Wszystko było załatwione. Miałem lecieć na obóz do Brazylii. Tam też proponowali, żeby u nich został. Byłem w klubie wojskowym, byłem żołnierzem. I to mnie zatrzymało. W końcu ucieczka wojskowego to dezercja. To jedno. Drugie to rodzina. Nikt nie myślał, co wydarzy się w 1989 roku. Pomyślałem wtedy, że co z rodziną, bo być może nigdy do Polski nie wrócę. Mówili mi, że będą jak Szmidta, a jak ucieknę to wszystkie te rekordy, wyniki, historie zostaną wymazane.

Tymczasem w Brazylii poprawił Pan rekord Polski.

W São Paulo uzyskałem 17.48. Natomiast ciągle wracały myśli o 1984 roku. Proszę sobie wyobrazić, że ja miałem nawet prywatnego sponsora. Był to niejaki Mister Kozłowski, polonus. On załatwił wszystko – bilet, pobyt w Los Angeles. Tylko Polski Komitet Olimpijski nie pozwolił na start i tak. Rumunia na przykład wysłała sportowców do USA, zdobyli tam wiele medali.

To też budowało poczucie większej niesprawiedliwości?

Jasne i do tego takiego buntu. Paradoksalnie jednak to mi pomogło. Bo nie poddałem się temu wszystkiemu, tylko skakałem i trenowałem dalej. Z Brazylii polecieliśmy do Madrytu. Lubiłem startować w cieple. Byłem wtedy gotowy na rekord Europy, który wynosił 17.56. Ja rok wcześniej w Warszawie uzyskałem to 17.55, przy zbyt mocnym wietrze.

To jaki był ten rekordowy konkurs w Madrycie?

Szczerze mówiąc, to najpierw wkurzyli mnie tam sędziowie. Byłem gotowy do swojej próby, gdy zamknęli rozbieg. Okazało się, że jest start jakiegoś biegu. Stoję i czekam, pewnie rzuciłem pod nosem parę soczystych słów. Jednak jak się okazało, to nie przeszkodziło, a wręcz pomogło. Skoncentrowałem się na próbie, czułem dużą motywację. Skoczyłem 17.53, ale pamiętam, że szósty skok w tym konkursie miałem prawdopodobnie lepszy, ale był nieważny.

W kolejnych sezonach już nie udało się tego wyniku poprawić.

Przyszły też kontuzje. Popsułem sobie Achillesa. Potem okazało się, że lądowałem w piasku dziwnie i poodbijałem sobie nerki. Musiałem przejść operację.

HoffmannZdz_TK24

Wrócił Pan jednak na mistrzostwa świata w 1987 roku.

Zaliczyłem ten start, ale wtedy bardziej cieszyło mnie to, że mam następcę. Na skoczni sukcesy zaczął wtedy odnosić Jacek Pastusiński.

Miałem o niego zapytać, bo w latach 80 to On i Pan świadczyliście o sile polskiego trójskoku. Wcześniej tych bohaterów tej konkurencji było w Polsce oczywiście więcej: Szmidt, Malcherczyk, Jaskólski, Joachimowski, Biskupski, Sontag, Adamek, Garnys. Wielka rzesza znakomitości, dzięki którym o polskim trójskoku zawsze było głośno. To rodzi pytania, dlaczego dziś ta konkurencja nie jest wiodącą w polskiej lekkiej atletyce. Gdzie szukać rozwiązania, gdzie szukać drogi do tego, żeby Polacy znowu uporali się z tą – jak sam Pan wspomniał magiczną – barierę 17 metrów.

Nie ma trenerów. Po prostu. Gdy rozmawiam z ludźmi związanymi ze skokami lekkoatletycznymi też, to potwierdzają. Nie można tylko odnosić się do historii. Kiedy Karol, mój syn, zaczął uprawiać trójskok, byłem temu przeciwny. Wiedziałem bowiem jakie to obciążenie dla organizmu. Ale też nie było trenera, który byłby w stanie poprowadzić tak klasowego zawodnika. Wrócę jeszcze do tego, co powiedziałem przed chwilą. Dlaczego postawiłem tezę, że brak nam trenerów. Ostatnio w Opolu uczestniczyłem w interesującej konferencji. Padł tam zarzut, że nie mamy trójskoczków, bo nikt nie chce tego trenować. Oburzyłem się. Wstałem i powiedziałem, że ja też nie chciałem. Tylko miałem trenera, opiekuna, który umiał we mnie zaszczepić to coś. Mnie też czasem nie chciało się iść na trening, ale on umiał mnie nakierunkować. Biegaliśmy po rowach, po lasach. To był nasz trening. Nie koniecznie musiał on być taki specjalistyczny. Dodatkowo młody zawodnik musi zostać ukierunkowany przez doświadczonego trenera. Mój pierwszy szkoleniowiec też w pewnym momencie powiedział – słuchaj, poszukam trenera w Polsce, bo ja już nie dam rady Cię dalej prowadzić. To też taka mądrość, której chyba dziś brakuje. A w kraju mieliśmy fachowców, przecież zagranica przyjeżdżała do nas, podglądać jak pracujemy. My z trenerem Lasockim robiliśmy takie tourne. On na uczelniach opowiadał jak trenować, ja to wszystko pokazywałem.

Nie myślał Pan sam, żeby zostać trenerem?

Kiedyś tak, ale ta myśl szybko mi przeszła. Może też z tego powodu dziś młode pokolenie zawodników mnie nie rozpoznaje. Rok temu na mistrzostwach Polski w Bydgoszczy postanowiłem zrobić sobie zdjęcie ze startującymi tam trójskoczkami. Proszę sobie wyobrazić, że gdyby nie Jurek Kaduszkiewicz, który powiedział chłopakom, kim jestem, to oni nie mieliby pojęcia, że rekordzista Polski chce sobie z nimi zrobić pamiątkowe zdjęcie.

A jaka przyszłość czeka ten rekord 17.53?

Egoistycznie mówiąc, myślę, że on przetrwa jeszcze wiele lat. Liczyłem na Karola. Skakał ponad 17 metrów, oddać rekord Polski synowi byłoby całkiem OK. Tak sobie czasem analizuję, że za wysoko jest postawiona ta poprzeczka. Dziś chłopaki skaczą po 16 metrów, czyli brakuje im do rekordu Polski 1,5 metra. Przepaść. W każdym razie, jeśli dożyję do dnia, w którym któryś z Polaków skoczy 17.54 to z pewnością wymyślę coś specjalnego na taką okazję!

Maciej Jałoszyński / foto: Marek Biczyk, Tomasz Kasjaniuk

Powrót do listy

Więcej